Witaj na stronach Parafii Matki Bożej Fatimskiej w Lublinie!

poniedziałek, 9 grudnia, 2024

Myśl o utworzeniu nowej parafii powstała w 1982 r. Konieczność budowy nowego kościoła wynikała z szybkiego rozwoju Dzielnicy Dziesiąta i Dzielnicy Abramowice. Istniejący maleńki kościół drewniany (300 m), Najświętszego Serca Jezusa nie mógł w pełni spełniać potrzeb blisko 30 tyś. parafii. W związku z tym rozpoczęto także budowę nowej świątyni (w miejscu istniejącej) w parafii Najświętszego Serca Jezusowego. Nadmienić należy, że w tym okresie w Lublinie budowało się 11 kościołów. Zadanie tworzenia parafii i budowy kościoła Ks. Bp Ordynariusz Bolesław Pylak powierzył ks. mgr Edwardowi Kozyrze – wikariuszowi z parafii Najświętszego Serca Jezusowego.

Wiosna 1983 – na placu wykupionym przez Ks. Biskupa Ordynariusza Bolesława Pylaka postawiono krzyż i tablicę informacyjną o budowie kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Fatimskiej.

04.05.1983 – rozpoczęcie budowy tymczasowej kaplicy. 17.05.1983 – decyzją ks. bp. Ordynariusza Bolesława Pylaka powstał Ośrodek Duszpasterski obejmujący swoim zasięgiem kilkanaście ulic należących do parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa i parafii św. Jakuba w Głusku. 05.06.1983 – po miesiącu intensywnej pracy, w niedzielę 5 czerwca, Ks. Biskup Ordynariusz odprawił pierwszą Mszę św. w nowej kaplicy i poświęcił plac pod budowę kościoła. 09.03.1984 – rozpoczęto prace przy wykopach pod fundamenty domu parafialnego. 07.06.1985 – rozpoczęcie wykopów pod fundamenty kościoła 21.07.1985 – zakończenie zalewania ław pod fundamenty kościoła 21.12.1985 – Dekret Ks. Bpa Bolesława Pylaka o erekcji Parafii MB Fatimskiej 12.10.1986 – poświęcenie i wmurowanie kamienia węgielnego i aktu erekcyjnego dokonał Ks. Bp Bolesław Pylak. Kamień węgielny pochodził z grobu św. Piotra w Rzymie. 06.08.1989 – Przywiezienie figurki Matki Bożej Fatimskiej z Fatimy 17-18.08.1991 – II wizytacja kanoniczna – Ks. Bp Jan Śrutwa. 1985-1992. W tych latach został wzniesiony kościół murowany wg projektu arch. Janusz Gągały z Lublina. Realizatorem Budowy kościoła i plebanii był proboszcz ks. Edward Kozyra. 17.05.1992 – poświęcenie kościoła przez Ks. Abpa Bolesława Pylaka. Przy wejściu do kościoła znajduje się dzwonnica (1999-2000) z trzema dzwonami.


Historia Dzielnicy Dziesiąta

Historia Dzielnicy Dziesiąta w ostatnim roku okupacji i w pierwszych latach po wojnie spisana na podstawie przeżyć osobistych, a także obserwacji społecznych i politycznych jakie zachodziły w tym okresie.

Był rok 1944. Linia frontu wschodniego przesuwała się na zachód. Oficjalne komunikaty obwieszczały, że wojska niemieckie planowo wycofywały się z tej lub innej miejscowości. Wszyscy wiedzieli co to znaczy. Komin na Majdanku dymił niemal bez przerwy. Czarny, cuchnący dym jeśli snuł się nisko, trzeba było uciekać z jego zasięgu, nie sposób było oddychać.

W majątku Abramowice stacjonowało wojsko niemieckie z ciężkim sprzętem. Na polach majątku Niemcy okopywali się, począwszy od ulicy Świętochowskiego, która była wtedy wąską drogą oddzielającą Abramowice od Wrotkowa, a miedzą między majątkiem a pojedynczymi działkami – dzisiejszą ulicą Sierpińskiego.

11 maja 1944 roku w nocy Lublin przeżył chwile grozy. Sowieci bombardowali pozycje na tyłach wroga, a więc węzeł kolejowy, koszary. W naszej dzielnicy prawdopodobnie celem byli Niemcy bazujący w Abramowicach. W każdym razie bomby spadały wszędzie, ucierpiało kilka domostw między innymi mój dom rodzinny. W ziemi pozostały głębokie leje.

Siłą roboczą przy okopach byli ludzie z zakładów pracy i młodzież szkolna, tylko wartę nad nimi pełnili Niemcy. Wszystko wykonywano ręcznie, a więc było to czasochłonne.

W lipcu wyczuwało się już atmosferę niepokoju, co objawiało się liczniejszymi patrolami na ulicach, w zakładach pracy ludziom uważniej patrzono na ręce, aresztowań dokonywano pod byle pretekstem. Pewnego upalnego dnia przyszedł do naszego domu Niemiec pełniący straż przy wykopach, z prośbą żeby mu schłodzić napój, który miał w butelce. Lekkim popołudniem wyszliśmy przed dom, aby się schłodzić w cieniu, od pracujących oddzielał nas rząd wysokich słoneczników. W chwilę później usłyszeliśmy, że coś się dzieje, jakieś zamieszanie. Ujrzeliśmy Niemca na motorze z przyczepą, który jechał prosto na nas wrzeszcząc „Hande hoch”, szykował się do strzału, widziałam lufę karabinu skierowaną prosto w nas. W ostatniej chwili doskoczył do niego wartownik, nie było czasu na słowa. Podbił mu karabin, zaczęli się szamotać, my uciekliśmy do okopów. Było tam kilka osób, wszyscy wystraszeni, ze łzami w oczach. O godzinie 15-tej przyszedł Niemiec, kazał kobietom iść do domów, mężczyzn zabrał. Dołączyli do już stojących pod strażą na zakręcie ul. Świętochowskiego. Przy tworzeniu dwuszeregu ojciec mój zaryzykował ucieczkę – udało się! Wbiegł do domu i schował się w piecu chlebowym, tam czekał aż eskorta odejdzie. Obserwowałyśmy to z mamą przez okno. Wszystkich zebranych prowadzono w stronę Abramowic i słuch o nich zaginął – pozostał płacz matek, smutek i przygnębienie. Wszyscy zostali zamordowani na Zamku, a wśród nich nasi sąsiedzi i znajomi: Maksymilian Pyzik i Emil Pyzik (bracia), Stefan Cygler, Stanisław Boryga, Władysław Szafranek, Józef Wojtysiak, Wojciech Stachyra i nazwisko Kulka – niestety nie pamiętam imienia. Ich nazwiska można znaleźć na tablicach zbiorowej mogiły pomordowanych na Zamku na cmentarzu przy ul. Lipowej.

Za kilka dni front miał zbliżyć się do Lublina, Niemcy uciekali w popłochu wszystkimi drogami, nawet polnymi. Weszli do miasta Sowieci, a za nimi Polacy – Kościuszkowcy pod ruskim dowództwem. Niedożywieni, w wyszarzałych mundurach, w powijakach na nogach, ale to nasi – POLACY. Z niemieckich bunkrów nie korzystali, nie mieli co jeść więc wykopywali ziemniaki z pola, które Niemcom służyły za koszary. Słychać było jak wieczorem modlili się: „Ojcze nasz”, „Wszystkie nasze dzienne sprawy” i „Rota” – serce tajało i łzy same płynęły. Pytanie samo się nasuwało: „Czy to już Polska?”. Tylko dlaczego ruskie dowództwo? Trzeba było czasu, aby to zrozumieć.

 Była niedziela. Sowieci pootwierali bramy obozu i wolno było zwiedzać. Poszłyśmy z koleżanką bez wiedzy rodziców, zdawało nam się, że szybko wrócimy przecież to tak blisko szkoły do której chodziłyśmy. Wyszło jednak inaczej. Zaczęłyśmy „zwiedzanie” od stosu butów, włosów, później były komory gazowe, stamtąd trzeba było szybko wychodzić, bo był straszny smród. Później szłyśmy wzdłuż baraków, a było ich dużo. Cały teren obozu dzielił się na 7 czy 8 pól, na każdym rzędy baraków, drzwi były pootwierane, widać było prycze, barłóg, ale nie wiem czy tam ktoś wchodził, tam były wszy i fetor.

Doszłyśmy aż do krematorium i to cośmy tam zobaczyły przerastało naszą dziecięcą psychikę. Nie będę tego opisywać. Zastraszone, zszokowane, zapłakane uciekałyśmy stamtąd, aby dalej. Po drodze natknęłyśmy się na szubienicę. Za chwilę miała się odbyć egzekucja dwóch katów Majdanka. Mogę powiedzieć, że widziałam Majdanek z bliska, z bardzo bliska. Oby żadne dziecko na świecie nie oglądało takiego widoku. Początkowo rodzice gniewali się trochę, ale widząc co się ze mną dzieje, okazali mi wiele ciepła, starali się mnie uspokoić. Nie było jednak to takie proste, trzeba było czasu, wpadłam w depresję. Wizyty u lekarza i czułe serce matki przynosiły ulgę.

W międzyczasie wojska się zmieniały. Kościuszkowcy poszli na front, ich miejsce zajęli żołnierze II Armii Wojska Polskiego zmobilizowani już tu na ziemiach „wyzwolonych”. Kadra oficerska cały czas ruska. We wrześniu pootwierano szkoły ogólnokształcące, których w czasie okupacji nie było, podjęłam naukę z pewnym opóźnieniem, ale szybko nadrobiłam zaległości, miałam trochę wiadomości z tajnego nauczania. Obowiązki szkolne pomogły mi odzyskać równowagę.

Front oddalał się. Kończyło się Powstanie Warszawskie, ale nad krajem zawisła znów czarna chmura, twarda ręka hegemona zaczęła rządzić. Rozpoczęła się fala aresztowań żołnierzy AK. Wywożono ich w głąb Rosji, albo przetrzymywano w aresztach UB. Z kręgu znajomych jeden nie wrócił z „nieludzkiej” ziemi, drugi kopał węgiel na Uralu, wrócił chory. Doktorowi Spoczyńskiemu połamali ręce podczas przesłuchań. Aresztowali nawet księdza proboszcza Ignacego Żyszkiewicza, był kapelanem AK. Uwolnili go jednak, bo ocalił w czasie okupacji życie komuś ważnemu dla nich. Aresztowali profesora Andrzeja Kołaczkowskiego, siedział 3 lata w więzieniu, uwolnili go pozbawiając prawa do pracy. Panią polonistkę Krystynę Kisielewicz zastrzelili w jej własnym mieszkaniu.

Ludziom prostym, uczciwym, ludziom ciężkiej pracy pozostał ucisk na wiele długich lat. Owszem byli i tacy, którzy zawiązując „czerwone krawaty” poszli po „awanse społeczne”. Bolesne to było, że nawet ludzie wykształceni podpisywali cyrografy, tylko po to aby usiąść wyżej na miękkim stołku. Pysznili się swoją władzą i swoim stanem posiadania.

W międzyczasie dzielnica zaczęła się zaludniać, do tej pory dopiero od ul. Reja w stronę ul. Zemborzyckiej były wytyczone ulice, zabudowane parterowymi domkami. Teraz zaczęli budować się ci, którzy dostali ziemie z reformy rolnej z majątku Abramowice, a także ci którzy mieli duże działki jeszcze wcześniej z majątku Dziesiąta. Tak powstawała dzielnica od ul. Reja aż po ul. Powojową. Wcześniej ten teren był bardzo rzadko zaludniony, porozrzucane pojedyncze domostwa, oprócz ul. Świętochowskiego, która powstawała na polach Wrotkowa.

W moich zbiorach nie posiadam podpisu autora powyższego artykułu, któremu z serca dziękuję za jakże cenne wspomnienia z czasów II wojny światowej.

Administrator


Krzyż przy ul. Świętochowskiego

Był lipiec 1944 r., ostatnie dni okupacji. W Abramowicach ktoś rozbroił niemieckiego żołnierza. Na wieść o tym Niemcy natychmiast przeczesali dzielnicę, aresztowali młodych mężczyzn i zgrupowali ich przy zakręcie ul. Świętochowskiego (dziś jest tu numer posesji 187). Jednemu z nich udało się uciec. Pozostałych zabrano na Zamek, gdzie zostali zamordowani.

 Kiedy front odsunął się od Lublina na tyle, że nie było słychać huku dział, ten jedyny ocalony człowiek – Jan Dudziak – postawił w tym miejscu dębowy krzyż, w miejscu w którym Bóg darował mu życie i z którego pozostali aresztowani poszli na śmierć.

Czasami ktoś z przechodniów przystanął na chwilę pod tym krzyżem. Może się modlił… Odprawiane były tu majówki, ale tylko do czasu, gdy żyli starsi ludzie. Później nikt już nie przychodził.

W 1981 r. podczas silnej wichury Krzyż upadł, ale podniósł go jeden z sąsiadów. Po dwóch latach sytuacja się powtórzyła. Tym razem wzmocniono konstrukcję i ze względu na poszerzaną ulicę przesunięto go w głąb posesji i zacementowano podłoże.

 W tym miejscu stoi do dzisiaj. Czas zrobił jednak swoje. Krzyż jest mocno nadwątlony, ma już 58 lat. Deszcz wypłukał w nim bruzdy, jak łzy na twarzy starego człowieka, potworzyły się szpary. Korniki i inne drobne owady nawierciły w nim mnóstwo dziurek małych, trochę większych i takich, że palec wejdzie.

Czasy się zmieniły i ludzie się zmienili. Któż pamięta dzisiaj o tych, którzy z tego miejsca odeszli na śmierć męczeńską.

Pamięta Pan Jezus rozpięty w cierpieniu na Krzyżu. Człowiekowi cierpiącemu idzie z pomocą medycyna: znieczulą ból, podadzą lekarstwa. Tobie Panie nikt bólu nie znieczulił, bądź uwielbiony za Twoją Świętą Mękę. Ty znasz najskrytsze myśli człowieka, każde drgnienie serca, przed Tobą nie ma tajemnic. Ty wiesz o nas wszystko, czekasz na nas ze Swoim Niezgłębionym Miłosierdziem.

Dopomóż, Boże, aby w tym miejscu zawsze stał znak Krzyża – w Nim jest nasze zwycięstwo.

 Urszula Studzińska; Lublin, 16 lutego 2003 r.

Ps. Ze względu na to, że krzyż po raz kolejny mógł się wywrócić, bo był mocno spróchniały i za bardzo nie nadawał się już do renowacji, pani Urszula po konsultacji z miejscowym duszpasterzem ufundowała w miejsce stojącego krzyża nową kapliczkę z pięknym krzyżem. Oddając szacunek rzeczom poświęconym i aby ich resztki doczesne nie zostały przez kogoś (świadomie czy nieświadomie) zbezczeszczone, stary krzyż został spalony, a jego prochy zostały zamurowane w nowej kapliczce, która od tej pory przejmuje tajemnicę starego krzyża i kontynuuje oddawanie chwały Jezusowi i Jego Matce w tym miejscu, przy ul. Świętochowskiego 187.


Kapliczka przy ul. Wyzwolenia

Według przekazu Józefy Piekarczyk, kapliczka prezentowana na zdjęciu, pochodzi z początku XX w. Jest wotum dzięk­czynnym za ocalenie znajdujących się tu kie­dyś gospodarstw od po­żogi I wojny światowej. Wystawił ją na swojej działce Karol Jaworski – pradziadek pani Józefy. Podczas działań wo­jennych na teren dzisiej­szej dzielnicy Dziesiąta przybyły od­działy którejś z armii zaborczych. Dziś trudno stwierdzić, czy byli to Rosjanie, Austriacy, czy też Niemcy. Zajęli wy­budowane wcześniej drewniane bara­ki. Mieszkańcom zapowiedzieli, że je­żeli będą musieli wycofać się, to spalą wieś. Na rozmowę z dowódcą zdecy­dował się właśnie Karol Jaworski. Jego interwencja okazała się skuteczna. Żołnierze opuścili zabudowania przy drodze Kośminek – Głusk, przenosząc się gdzie indziej. Negocjator zaraz po wojnie, w dowód wdzięczności Matce Bożej, wybudował kapliczkę. Za ma­teriał posłużył kamień — „siwak” przy­wieziony z Prawiednik. Podczas kolej­nej wojny w pobliżu kapliczki rozgry­wały się ponure wydarzenia. Niedaleko była jedna z bram obozu koncentra­cyjnego na Majdanku. Pod jego budowę Niemcy zabrali część gruntów gospodarującym tu rolnikom. Układ pól był inny niż teraz. Przebiegały one równolegle do dzisiejszej ulicy Wy­zwolenia, a nie prosto­padle, tak jak obecnie. W pierwszym okresie funkcjonowania obozu nie było jeszcze krema­torium. Ciała zamordo­wanych i zmarłych więź­niów wywożono przez tę bramę i składano na pod­woziach samochodo­wych w specjalnie wyko­panych dołach. W nocy podpalano stosy. Działo się to w pobliżu zabudo­wań. Po ucieczce Nie­mców gospodarze sami dokonali pomiarów grun­tów i odtworzyli ich stan sprzed wojny. Po pew­nym czasie część ziemi znowu im zabrano pod budowany poligon. Kiedyś, gdy nie było szosy, a tylko gościniec, kapliczka stała w od­ległości ok. 3 metrów od tej drogi. W latach 60. wymagała remontu. Zna­jomy murarz wykonał go po kryjomu, obawiając się represji komunistycznej władzy – wspomina pani Józefa. Gdy wybudowano jezdnię, kapliczka znalazła się tuż przy ul. Wyzwolenia. Mieszkańcy obawiają się, że zaszko­dzą jej drgania, wywoływane przez przejeżdżające tędy ciężkie samocho­dy. Była nawet propozycja, aby prze­nieść ją w inne miejsce. Ostatecznie zdecydowano, że pozostanie w miejs­cu wystawienia. Opiekuje się nią syn pani Józefy. Co roku jest od­nawiana i malowana. Co pewien czas przycinane są gałęzie otaczających ją drzew. na podst. Boże znaki drogowe – Jan Achremowicz


Kapliczka przy ul. Kunickiego

W dzielnicy Dziesiąta do naszych czasów zachowało się niewiele dawnych obiektów sakralnych. Jednym z nich jest  murowana kapliczka domkowa znajdująca się przy zbiegu ulic Kunickiego i Abramowickiej. W spisie zabytków architektury  (Zabytki architektury i budownictwa w Polsce. T. 22 Województwo lubelskie, Warszawa 1995 s. 216) powstanie kapliczki datowane jest na początek  XX wieku. Ale czy na pewno? Zbierając materiały do książki o naszej Dzielnicy Dziesiąta otrzymałam informację od pana Stefana Przesmyckiego dotyczącą historii powstania kapliczki. Przed laty wysłuchał  on co na ten temat przekazał mu pan Adam Mróz. Oto jego relacja: „Na działce położonej u zbiegu ul. Bychawskiej i drogi do Głuska, rodzice  moi Maria i Kajetan Mrozowie wybudowali przed wojną dom mieszkalny. W domu tym mieszkali wraz z dwojgiem dzieci, synem Adamem  i córką Wiesławą  W maju 1942 roku ok. godz. 23 w pobliżu domu upadły dwie bomby. Jedna z nich rozerwała się bezpośrednio przy ścianie domu od strony ul. Bychawskiej, druga upadła po drugiej stronie domu, w odległości kilkunastu metrów od budynku. Od wybuchu pierwszej bomby zawaliły się ściany murowane z cegły. Runął drewniany dach i również drewniany strop. W tym czasie cała rodzina Mrozów spała w łóżkach. Oprócz doznanego szoku, nikt nie odniósł obrażeń. Było to możliwe dzięki temu, że niezbyt ciężki drewniany strop oparł się na poręczach łóżek, oraz częściowo na resztkach murowanych ścian. Wybuch drugiej bomby, wyrwał w ścianie parę dziur, a poza tym nie spowodował większych szkód. Ocalenie całej rodziny z tej opresji, państwo Mrozowie uznali za graniczące z cudem. Z tego powodu postanowili wybudować w pobliżu domu kapliczkę jako swego rodzaju wotum w intencji dziękczynnej za uratowanie życia”. Jest to w dalszym ciągu historia niewyjaśniona bowiem w  1942 roku nie miały miejsca bombardowania w okolicach Sadu Abramowickiego  (jak to miało miejsce później w 1944 r.) Według relacji prawdopodobnie mógł to być samolot niemiecki, który przed zamierzonym lądowaniem (np. w Świdniku) musiał  pozbyć się bomb. Temat powstania kapliczki jest otwarty, być może nasi parafianie zechcą opowiedzieć inne wersje powstania domkowej kapliczki. Halina Danczowska